wtorek, 30 kwietnia 2013

Dzień 16: Institute for the Future

Oprócz Elvisa naszym kierowcą jest też John, który zawsze wita nas z uśmiechem, nie ma problemu z wyborem najkrótszej drogi i mówi "Good night" na do widzenia, nawet o czwartej po południu. A Elvisa określa mianem "highway junkie".

Agnieszka z Johnem

No dobrze, to zdjęcie jest z zeszłego tygodnia, ale to tylko taka mała sztuczka z blogowej kuchni. Więcej już nie oszukuję: John woził nas dziś przez cały dzień – najpierw do Institute for the Future w ramach zajęć z Markiem Scharem. Instytut jest think tankiem stosującym design thinking do "prognozowania trendów". To paskudne słownictwo jest ważne: foresight, a nie prediction, bo nie przewidują przyszłości (więc nie powiedzą, jak bogata będzie Polska za 10 lat), tylko dostarczają scenariuszy, map, gier, prototypów. Nie tylko foresight: jak będzie wyglądać nasze życie, ale także insight: co te zmiany będą oznaczać. Trendy są materiałem wejściowym, ale bardziej interesują ich zmiany przełomowe.

Sean Ness, nasz przewodnik po świecie przyszłości
Marina Gorbis, szefowa IFTF i autorka książki "The Nature of the Future"

Jednym z wyników pracy Instytutu są "prognozy dziesięcioletnie", przed dekadą mające postać wielostronicowych raportów, a dziś dostępne w dużo strawniejszej formie:

Prognoza A.D. 2013
Propaganda na ścianach

Tym, którym ta futurologia wydaje się drętwa, wyjaśniam, że czytaliśmy trochę materiałów – i naprawdę są ciekawe; w każdym razie wychodzące poza schematy opowieści o robotach i minerałach na Księżycu. Oczywiście dużo zależy od sposobu prezentacji: dziś wszystko musi być graficzne, rozszerzone (czyli po polsku augmented), dostępne przez smartfona ("to ostatnie urządzenie elektroniczne, jakie kupiliście, laptopy są skazane na wyginięcie") – i właśnie takie jest, ale gdzie ma tak być, jak nie tutaj. Głównym nośnikiem prognozy z roku bieżącego jest teoria dwóch krzywych: zstępującej, reprezentującej utratę pozycji przez globalnych liderów mających trudności z utrzymaniem operacyjnej przewagi nad konkurencją i wstępującej, wyrażającej nowe zjawiska teraźniejszości, takie jak mikropraca, demokratyzacja wiedzy, rola społeczności w zmianie oblicza wolnego rynku.

Pobyt w IFTF był też okazją do przedstawienia nam przez Marka Schara pomysłów na projekty końcowe, przydzielane pięcioosobowym grupom w drodze losowania. Chodzi o wymyślenie ulepszenia danego produktu z użyciem narzędzi Design Thinking. Termin: 16 maja, na kiedy zaplanowano prezentacje naszych wynalazków w obecności grupy ekspertów, w formacie Pecha Kucha.

Lucky 7: jak zmienić biznes kartek okolicznościowych

Większość stawki jadła lunch w Palo Alto, a czteroosobowa grupka ze zdjęcia poniżej spotkała się na Stanfordzie z prof. Moncarzem i Markiem Iwanowskim, przedstawicielem firmy Cognizant (nie słyszeliście, prawda? a ma biura we wszystkich częściach świata, klientów także w Polsce i jest notowana na rynku NASDAQ), która przygarnie nas na staż na końcowe trzy tygodnie pobytu:

Pierwsze spotkanie bliskiego stopnia z Markiem Iwanowskim

Dzień zakończył się zajęciami z Johnem Warrenem, który recenzował modele biznesowe naszych wynalazków:

Konsultacje wynalazcy z aniołem (biznesu)

Powoli klarują się też nasze plany wyjazdowe na szósty tydzień pobytu. Mariusz i Ania zaplanowali dwie wersje trasy, różniące się liczbą przejechanych kilometrów – dzięki! Yosemite ponoć da się zobaczyć w weekend, ale trochę mi szkoda parków narodowych Zion i Bryce Canyon, które są "po drodze" :) Może uda się stworzyć jeszcze ostrzejszą wersję?

Week off, wersja hardcore

A na koniec znów bonus od Alicji, która jest geologiem: linki do strony służby geologicznej w USA. Jak pisze nasz ekspert, w Kalifornii często odnotowuje się niewielkie wstrząsy, poniżej 3 stopni w skali Richtera, które są nieodczuwalne dla większości ludzi, ale widać je na sejsmogramie (Alicja mówi, że ona czuje wibracje, ale nie wiem, czy na pewno chodzi jej o sejsmikę):

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dzień 15: Alcatraz


Pobudka o 6:00, bo grupa kościelna wzywa na 7:00. Pociąg do San Francisco o 8:19, bo chcieliśmy przejść ze stacji piechotą na pier 33, skąd odpływają promy do Alcatraz. Dla moich chłopaków i innych miłośników pociągów: Caltrain, który dowozi nas z Mountain View wygląda tak:

Parada lokomotyw na stacji San Francisco
Srebrne strzały w prawie pełnej okazałości

Po drodze mijamy różne atrakcje, a czasem sami w nich uczestniczymy:

To nie to, co myślicie, to tylko Bay Bridge
Top 500 podczas szkolenia dla SFPD

aż w końcu dochodzimy do nabrzeża, skąd możemy płynąć. Wieje mocno, ale to jedyne miejsce, w którym może przydać się kurtka, więc każdy musi sam zdecydować, czy chce ją potem nosić przez dalszą część dnia.

Prom do Alcatraz. Bilety kupowaliśmy przez Internet, 30 $ za wszystko
Wyspa z podróżą w jedną stronę
Piotrek już Amerykan

Alcatraz nie rozczarowuje. Przed oczami stają sceny z "Ucieczki" z Eastwoodem, którą niedawno sobie przypomniałem (chociaż filmowe więzienie tak naprawdę zbudowano w studio). Bardzo sprawdza się przewodnik audio – najlepszy, jaki do tej pory słyszałem. Po więzieniu oprowadzają w nim byli strażnicy, więźniowie i mieszkańcy (niektórzy oficerowie mieszkali na wyspie z żonami i dziećmi, dowożonymi łodziami do szkoły w San Francisco), a atmosferę tworzą więzienne odgłosy. Więźniowie opowiadają o samotności, pozornej bliskości miasta, którego odgłosy docierały z wiatrem do wyspy, trudności wytrzymania w celi nierzadko 23 godzin dziennie. Strażnicy – o organizacji więzienia, buntach i ucieczkach.

Wyspa, na której mieści się byłe więzienie, oddalona jest od lądu tylko o ok. 2 kilometry, ale zimna woda i mocne prądy utrudniają wydostanie się na ląd. Dlatego nie wiadomo, czy trzem więźniom, których ciała nie zostały odnalezione po ich sławnej ucieczce, rzeczywiście udało się dotrzeć do brzegu (film opowiada w miarę prawdziwą historię). Natomiast Al Capone uciekać nie próbował, ale nie mógł już liczyć na takie traktowanie jak wcześniej w Filadelfii. Dziś nie ma już nawet karteczki na celi nr 181. I dobrze.

Główna sala w budynku więzienia podzielona jest na trzypiętrowe bloki – dwustronne rzędy cel o wielkości 4 m² przedzielone kanałem technicznym. Strażnicy z bronią rezydowali na osobnej galerii, oprócz tego w budynku była jeszcze stróżówka, rozmównica, biblioteka, kuchnia, jadalnia i gabinet naczelnika. Wyjście na spacerniak było nagrodą, zgodnie z regulaminem więzienia, powtarzanym na wszystkich gadżetach: "You are entitled to food, clothing, shelter and medical attention. Anything else that you get is a privilege."

Blok D, dla niegrzecznych
Miejsca trochę więcej niż w boksie w open space
Marcin już z nami nie wróci
Dziś słaby jadłospis, na zdjęciach z innych dni widziałem lody
Szyb wentylacyjny między blokami – jak na filmie
Ciasne, ale własne

O tym, że Amerykanie potrafią na wszystkim robić duże pieniądze, świadczy różnorodność gadżetów oferowanych w więziennym sklepiku, od skał z murów (p. opowieść Jeremiego rodem z Aten) przez książki z przepisami z więziennej kuchni po mydło z logo Alcatraz.

Po powrocie podzieliliśmy się na mniejsze grupki, część osób po późnym lunchu w Fisherman's Wharf wróciła do domu, a ja zostałem jeszcze, żeby się trochę powłóczyć, bo nowe miasto najlepiej poznaje się pieszo. Wdrapałem się zatem z nabrzeża na Lombard Street, żeby zobaczyć najbardziej krętą ulicę na świecie o nachyleniu 27º, użyczającej tła dla akcji wielu filmów. 

Nie poradzę, że w wikipedii widać lepiej
Sapphire Princess widziana z Lombard Street
Już wiecie: lubię wieżowce

Potem przez Washington Square dotarłem do Chinatown (gdzie oprócz setek restauracyjek i sklepów z egzotyczną żywnością są też oczywiście sklepy z wszelkiego rodzaju chińskimi pamiątkami z San Francisco, takimi samymi, jak na nabrzeżu, tylko kilkukrotnie tańszymi).


Pamiętacie film "Wielka draka w chińskiej dzielnicy"?
Tramwaje zasługują na osobny tekst. Może kiedyś?

A potem zacząłem już powoli wracać do pociągu przez dzielnicę finansową.

Piramida z całkiem bliska
Ulica w dzielnicy finansjery

Po drodze natknąłem się na dwie nieplanowane atrakcje: How Weird Street Fair w dzielnicy SoMa – kolorową, gejowską, hipisowską i trawiastą imprezę z kilkoma muzycznymi scenami, straganami z alternatywną kulturą itp. Ja też ze swoim McShakiem w dłoni czułem się tam bardzo alternatywnie (rozumiecie, taka dwupoziomowa kontestacja).

How weird

Dla równowagi (no, czy na pewno?, biorąc pod uwagę jego życiorys...) trafiłem na miejsce urodzin Jacka Londona.

Spalił się. Pewnie był z płyty wiórowej

Czas do domu, bo jutro początek kolejnego ciężkiego tygodnia, którego spodziewanym jasnym punktem jest czwartkowa wizyta w Google'u.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Dzień 14: Monterey

Dziś sobota, więc wycieczka, druga z trzech organizowanych przez SPCD. P. Zbyszek Stańczyk zabrał nas tym razem 100 km na południe, na półwysep Monterey. Program miał się rozpocząć od wizyty w outlecie, ale zrezygnowaliśmy z niego na konto dłuższego pobytu w ciekawszych miejscach.

Najpierw pojechaliśmy do Santa Cruz, miejsca narodzin surfingu – sportu przyniesionego na kontynent przez hawajczyków w 1885 r., o czym mówi tabliczka przy latarni morskiej. W miasteczku byliśmy chwilę, ale zdążyliśmy przejść się molo i zajrzeć na plażę.

Plaża w Santa Cruz
Latarnia morska z muzeum surfingu
Klif – miejsce dla surferów
Siatkówka plażowa; zbliżenia na graczki – na żądanie
Nie karmić żebrzących fok!
Foka pod molo. Jak weszła na podest?

Po molo pojechaliśmy do Monterey, gdzie część z nas odwiedziła oceanarium, a reszta miała spacer po mieście. Oceanarium jest niezwykłe, z wieloma akwariami, wystawami czasowymi i mnóstwem atrakcji dla dzieci (może nawet zbyt wieloma). Bardzo podobały mi się sekcje touch pool, gdzie można było dotknąć niektórych morskich zwierząt.

Wewnątrz łodzi podwodnej: symulacja dla dzieci
Wielka płaszczka bez szyby
Dotyk rozgwiazdy i ogórka morskiego – bezcenny
Wielka fala za szkłem
Krasnorost-gigant
Duże akwarium, w samym środku rekiny
Świeże meduzy
Największa atrakcja – megaakwarium

Po oceanarium też poszliśmy na krótki spacer po Cannery Row znanej z powieści najsławniejszego mieszkańca Monterey – Steinbecka, a potem na lunch. Jak już można się było zorientować, jedzenie jest ważną częścią naszego życia, ale dziś zostało już mało czasu, więc wpadliśmy do fast-foodowej restauracji Sly McFly. Porcje gigantyczne, ale można gdzie indziej – np. grupa z Bubba Gump, sieciówki inspirowanej filmem Forrest Gump, opowiadała o konkursach organizowanych przez kelnerkę i dotyczących wiedzy o filmie.

Przystawki: miniporcje po amerykańsku
Cannery Row
Popiersie Steinbecka, któremu Monterey wiele zawdzięcza

Potem czekała nas jeszcze podróż siedemnastomilówką z widokami na ocean i okazałe domy. Jednym z elementów był samotny cyprys, symbol okolicy, którego "wizerunku" nie można używać bez specjalnego zezwolenia.

Ślicznie tu!
© Lone Cypress™

Na koniec pojechaliśmy do Carmel oraz rzymskokatolickiej misji, kluczowej dla rozwoju chrześcijaństwa na tych terenach, a potem mieliśmy jeszcze godzinę na zwiedzenie miasta.

Misja 
Ślad po Janie Pawle II
Cela Junipera Serry
Plaża w Carmel

W drodze powrotnej odgadywaliśmy zagadki p. Zbigniewa. Nagrody były muszelkowe i udało mi się wygrać największą, ha, ha:

My precious

A po powrocie czekała nas jeszcze praca w grupie projektowej. Nie ma lekko.

Huragan pomysłów