piątek, 31 maja 2013

Dzień 47: Singularity University

Nasza stanfordzka aktywność przeniosła się z Wydziału Inżynierii do małego budyneczku, w którym mieliśmy kiedyś zajęcia z Mikiem Lyonsem, ale niektórzy nawet w tej skromnej przestrzeni potrafią dobrze się urządzić:

Pani profesor prowadzi zajęcia

Po stażach pojechaliśmy do NASA do budynku Singularity University – założonej m.in. przez słynnego Raya Kurzweila instytucji prowadzącej badania nad technologiami rozwijającymi się w tempie wykładniczym i ich zastosowaniem do rozwiązania globalnych problemów. Źródłem dochodów są szkolenia – 10-tygodniowe (tydzień wprowadzenia, 3 tygodnie analizy problemów, 3 tygodnie wizyt studyjnych i tworzenia zespołów projektowych i końcowe 3 tygodnie na projekt – rekrutacja w październiku) dla studentów i absolwentów szkół wyższych poddawanych ostrej selekcji oraz 10-dniowe dla biznesu.

Przed budynkiem SU
Filmowy robot w foyer, którego urokowi nie można się oprzeć

Prezentacja Aarona Franka była ciekawa, chociaż trochę naginająca materiał do celów marketingowych (przykład: IBM-owy Watson, który jakoby ma teraz zupełnie zmienić sposób analizy danych tekstowych poprzez tworzenie powiązań naśladujących ludzki mózg – a tu akurat mamy informacje z pierwszej ręki). Ale tematy, o których wiem mniej, były sprzedane w sposób otwierający umysł: takie pomysły jak wykorzystanie dronów do przewożenia lekarstw lub pomocy ofiarom klęsk żywiołowych, budowanie domu drukarką 3D czy spore zmiany szykujące się po masowym wprowadzeniu autonomicznego samochodu (skoro samochód może nas wysadzić pod domem, to po co go trzymać w garażu – niech czeka na wezwanie na zbiorowym parkingu; a może w ogóle zmieni się model własności samochodu i będziemy zamawiać auto w zależności od potrzeb, np. mniejsze, gdy jedziemy sami) działają na wyobraźnię. Nie obyło się bez prawa Moore'a i wykresu spadku cen sekwencjonowania genomu – OK, to nie takie trywialne, bo skrajnie różne technologie wciąż utrzymują kształt krzywej, ale jednak to dla mnie trochę za mało, by aż tak generalizować i pokazywać obrazek z linią i hiperbolą, polem rozczarowania (gdzie jest mój latający samochód czy robot sprzątający dom?) i punktem "you are here" na przecięciu.

Aaron Frank

Po prezentacji trafiliśmy do willi Singularity University w Atherton, gdzie mogliśmy poznać absolwentów i pracowników tej instytucji oraz sympatyków naszego programu.

Wejście do willi
Powitanie na dziedzińcu
Chiara i Davide ze znaczkami US PTC

czwartek, 30 maja 2013

Dzień 46: Staże

Zaczął się okres stażowy, w którym rozchodzimy się po różnych miejscach, więc i codzienne blogorelacje muszą na tym ucierpieć. Żelaznym punktem tygodnia są jednak w dalszym ciągu study sessions z prof. Moncarzem ws. naszych projektów końcowych – tym razem jeszcze w nastrojach powyjazdowych:

Spotkanie grupy "ogórkowej"

Jeśli chodzi o same staże, to nie sposób napisać niczego spójnego, tak są różne. Na liście miejsc mamy m.in.: SLAC, OTL, Exponent, NASA, US PTC, Cognizant, CISCO, Intela i wiele innych firm i instytucji. Jeśli dostanę pełną listę, to wrzucę ją tu jutro. Niezłą historię opowiadał Mariusz, który był już na torze wyścigowym z VAIL-owym Audi: postronny obserwator podziwiał jazdę samochodu z kierowcą, ale nieźle się przestraszył, gdy kierowca wysiadł, a auto zaczęło samo pokonywać zakręty z rajdową prędkością...

Dziś po raz pierwszy widzieliśmy też oficjalne zdjęcie z wklejoną Asią:

40.5 w komplecie

środa, 29 maja 2013

Dzień 45: San Jose

Dziś pierwszy dzień naszych praktyk, ale nie wszyscy przedstawiciele firm byli jeszcze gotowi, by się z nami spotkać, więc część z nas załatwiała różne sprawy na miejscu. Ja wyskoczyłem na chwilę do San Jose, przede wszystkim z nadzieją na The Tech Museum, które jednak mnie rozczarowało – oczywiście jest interaktywne, wieloaspektowe, ale jakby trochę podstarzałe, za małe i bez pomysłu na całość. Dość fajny był za to film w IMAX-ie o naprawianiu Hubble'a (notabene składanego w fabryce Lockheed Martin w pobliskim Sunnyvale) i o kosmosie ("older stars become cooler" – jak ja lubię dwuznaczności).

Woda dla Afryki: skąd my to znamy? Tu: wychwytywana z powietrza.
Robot układający napisy z klocków. Nie, nie ułożyłem "Top 500".

Samo miasto też nie dorównuje San Francisco, ale to nie znaczy, że nie można się przejść (obchodząc najciekawsze miejsca downtown w godzinę):

Bazylika św. Józefa
Plac Cháveza (Césara, nie Hugo)
Tower Hall – najładniejsze miejsce Uniwersytetu San Jose
Santa Clara St
Widok na nową część, z gigantycznym budynkiem Adobe w głębi po prawej
Co prawda nie Palms Plaza, ale i tak ładnie
HP Pavillion, czyli The Shark Tank

Wieczór natomiast upłynął pod znakiem imprezy urodzinowej Ani, Dominiki i Leszka. Było hawajsko!

Hawajki i Hawaje
Piękna strona 40.5

wtorek, 28 maja 2013

Dzień 44: Powrót

Dziś wróciliśmy do Mountain View z naszej zachodnioamerykańskiej wyprawy. Właściwie oprócz wracania wiele się nie działo z rzeczy blogowalnych i nowych (bo przejechaliśmy np. 17 Mile Drive w drugą stronę, żeby go pokazać Marcinowi, no i znów byliśmy w Monterey).

Zamiast zwyczajowej relacji mam więc krótkie zdjęciowe podsumowanie naszej całej wycieczki. Przeżyjmy to jeszcze raz (dla urozmaicenia, niektóre zdjęcia Marcina i Grześka):

Kings Canyon
Sekwoje
Sól z Doliny Śmierci
Zion Canyon
Bryce Canyon
Arches
Antelope Canyon
TOP 500 w Monument Valley
Grand Canyon
Calico
Joshua Tree Park
Universal Studios
Promenada przy Venice Beach
Czekadełko u Peggy Sue

Najintensywniejsze wspomnienia wiążą się jednak ze szlagierami serwowanymi nam przez DJ-a Crisco:

poniedziałek, 27 maja 2013

Dzień 43: Los Angeles

Dziś się rozdzieliliśmy, bo reszta grupy chciała plażować, a ja chodzić po mieście – więc mamy dwie niezależne relacje.

Najpierw Krzyśka sprawozdanie nadmorskie:
My pojechaliśmy odetchnąć od kanionów i kawern w słońcu kalifornijskich plaż. Na początek odwiedziliśmy będące forpocztą Santa Monica i kuźnią zespołów spod znaku crossover Venice Beach. Jeśli ktoś uznał niektóre rewiry San Francisco za mocno alternatywne, w tej dzielnicy może zmienić zdanie. Jedynie z braku czasu ograniczyliśmy się do zakupu pysznej kawy i herbaty, zanurkowania w sklepach z popkulturowymi ciuchami oraz przemarszu wzdłuż brzegu oceanu. Po przedarciu się przez zakorkowaną autostradę i zameldowaniu się w Ventura Beach zakosztowaliśmy uroków kuchni rybnej i poszliśmy wdychać jod na lokalnej plaży. Wieczorem odebraliśmy Maćka spod Universalu i zaczęliśmy przygotowania do odjazdu.
Zmiany konfiguracji uczuciowych zachodzą i w ramach naszej wycieczki
Droga ewakuacji przed tsunami
Kuźnia surferów
4/5 z 5/40 z 40.5 z Top 500 na plaży
Aż tak długo byliście na tej plaży?

A teraz parę słów ode mnie z Miasta Aniołów. Rano byłem w Universal Studios, czyli połączeniu wesołego miasteczka z lekkim muzeum i oczywiście centrum handlowym (w proporcjach 40:10:50). $80 za wejście to dużo za duża kwota, ale przy wczuciu się w klimat można się dobrze bawić. Parę wskazówek: nawet będąc w kilka osób warto korzystać z dostępnych dla większości atrakcji ścieżek Single Riders, bo wtedy zamiast standardowych kilkudziesięciu można czekać w kolejce kilka minut (za cenę ewentualnego oddzielenia od swojej grupy – chociaż nie zawsze; czasem nawet 2-3 osoby z tej kolejki wchodziły razem). Niektóre (np. Waterworld, Blues Brothers, Special Effects) rozpoczynają się o określonych godzinach, więc warto je dobrze przepleść z pozostałymi (jednak dość krótkimi). Warto też przyjechać wcześnie (w weekend park jest otwarty od 9:00), bo długość kolejek rośnie w miarę upływu czasu.

Glob Universalu przed wejściem
Na czerwonym dywanie

Na początek zgodnie z radą przewodnika wybrałem się na Studio Tour, podczas którego przejeżdża się m.in. przez plenery wykorzystywane na planie (z kwartałami "Nowy Jork", "Europa" – tu akurat w kilku wydaniach: fragment miasteczka hiszpańskiego, włoskiego itp., "ulica na prowincji", "nadmorski domek" czy "katastrofa lotnicza") oraz ogląda różne filmowe artefakty i efekty – np. deszcz wywołujący powódź czy trzęsienie ziemi w metrze.

Podróż przez zaplecze studia
Miejska ulica
Prawie całkiem prawdziwa
Efekty z "Szybkich i wściekłych"
Flash flood
Samolot rozbity na domku Toma Cruisa w "Wojnie światów"

Sam teren parku jest po części zaaranżowany jak plan filmowy: w sekcji francuskiej i angielskiej można np. spotkać odpowiednio ubranych policjantów, skorzystać z bistro czy pubu oraz kupić tematyczne pamiątki (np. koszulkę z brytyjską flagą!) – taki kawałek Europy dla miejscowych. Żeby było po amerykańsku, takie smaczki mieszają się na każdym kroku z odpustowością w lepszym lub gorszym wydaniu. Na każdym kroku ogromne tłumy Hindusów, ale to w sumie zrozumiałe.

Paryska kawiarenka
Jarmark podlaski

Osobny temat to "atrakcje" – większość wymaga odporności na wybuchy, uczucie spadania, klaustrofobię, dym itp. itd.

Rekonwalescenci niech lepiej zostaną w DinoPlay for Kids

Ja w 5 godzin zaliczyłem: wspomnianą wycieczkę po studiu, Transformersów, Mumię, Park Jurajskiefekty specjalne i Wodny Świat (nigdy nie lubiłem tego filmu, ale polecam, zwłaszcza, że w przedstawieniu biorą udział aktorzy drugiego planu, których można pamiętać z kina i TV), nie licząc części muzealnej z DeLoreanem, występu śmieciarzy-breakdance'owców, ulicznej kapeli przy zamku Shreka i szperania w sklepikach.

Green seats: soak zone (potwierdzam...), silver: you will stay dry
Zabawy przed pokazami efektów specjalnych
Mała dekoracja i ochotniczka z sali
I już mamy Anię gotową na schwytanie przez King Konga

Po wydostaniu się na świat pojechałem najpierw czerwoną linią metra na skrzyżowanie Hollywood i Highland, od którego zaczęła się zabawa z Aleją Gwiazd. Gwiazdek jest naprawdę sporo, znana może połowa, dla wielu pewnie są kwintesencją kiczu, ale i tak musiałem je zobaczyć. Jeszcze tylko wyprawa pod Kodak Theatre i zdjęcie z napisem, który ciężko jest złapać w niezasłoniętej postaci – i już można podziwiać wszelkiej maści ulicznych performerów. Nie tylko upozowanych – takiego zagęszczenia ciekawych typów ludzkich i ubrań (przebrań?), co w LA, nie widziałem nigdzie indziej.

Kto dziś zna te wszystkie nazwiska?
Kodak Theatre, dziś Dolby Theatre
Europejskie akcenty gwiezdne
Wzgórze ze słynnym napisem
Aż tu gęsto od dziwnych żebrzących postaci

Ostatni etap biegania to downtown, też osiągalne czerwoną linią metra. Przeszedłem się od zabytkowego budynku Union Station aż po 7 ulicę, po drodze oglądając, co się da: nowiutką (z 2002 r.), ogromną i prawie bez kątów prostych Katedrę Matki Bożej Anielskiej Rafaela Moneo, salę koncertową Walta Disneya Gehry'ego, kolejkę Angels Flight, Pershing Square i po prostu miejskie uliczki. Na jednej z nich udało mi się uczestniczyć w kręceniu reklamy jakiejś nowej Hondy szalejącej po mokrej ulicy. Jak na 4 godziny sprintu, to chyba dość sporo.

Union Station od środka
I z zewnątrz, od strony Pueblo
Katedra Matki Bożej Anielskiej
I jej wnętrze – bardzo w moim stylu
Impreza pod ratuszem na trawce :)
Walt Disney Concert Hall
Widok na Hope St
Angels Flight, cena przejazdu: 25¢
Stacja końcowa
Miejskie panoramy z trasy
Widok z Pershing Sq
Uliczka w starszej części miasta