poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dzień 15: Alcatraz


Pobudka o 6:00, bo grupa kościelna wzywa na 7:00. Pociąg do San Francisco o 8:19, bo chcieliśmy przejść ze stacji piechotą na pier 33, skąd odpływają promy do Alcatraz. Dla moich chłopaków i innych miłośników pociągów: Caltrain, który dowozi nas z Mountain View wygląda tak:

Parada lokomotyw na stacji San Francisco
Srebrne strzały w prawie pełnej okazałości

Po drodze mijamy różne atrakcje, a czasem sami w nich uczestniczymy:

To nie to, co myślicie, to tylko Bay Bridge
Top 500 podczas szkolenia dla SFPD

aż w końcu dochodzimy do nabrzeża, skąd możemy płynąć. Wieje mocno, ale to jedyne miejsce, w którym może przydać się kurtka, więc każdy musi sam zdecydować, czy chce ją potem nosić przez dalszą część dnia.

Prom do Alcatraz. Bilety kupowaliśmy przez Internet, 30 $ za wszystko
Wyspa z podróżą w jedną stronę
Piotrek już Amerykan

Alcatraz nie rozczarowuje. Przed oczami stają sceny z "Ucieczki" z Eastwoodem, którą niedawno sobie przypomniałem (chociaż filmowe więzienie tak naprawdę zbudowano w studio). Bardzo sprawdza się przewodnik audio – najlepszy, jaki do tej pory słyszałem. Po więzieniu oprowadzają w nim byli strażnicy, więźniowie i mieszkańcy (niektórzy oficerowie mieszkali na wyspie z żonami i dziećmi, dowożonymi łodziami do szkoły w San Francisco), a atmosferę tworzą więzienne odgłosy. Więźniowie opowiadają o samotności, pozornej bliskości miasta, którego odgłosy docierały z wiatrem do wyspy, trudności wytrzymania w celi nierzadko 23 godzin dziennie. Strażnicy – o organizacji więzienia, buntach i ucieczkach.

Wyspa, na której mieści się byłe więzienie, oddalona jest od lądu tylko o ok. 2 kilometry, ale zimna woda i mocne prądy utrudniają wydostanie się na ląd. Dlatego nie wiadomo, czy trzem więźniom, których ciała nie zostały odnalezione po ich sławnej ucieczce, rzeczywiście udało się dotrzeć do brzegu (film opowiada w miarę prawdziwą historię). Natomiast Al Capone uciekać nie próbował, ale nie mógł już liczyć na takie traktowanie jak wcześniej w Filadelfii. Dziś nie ma już nawet karteczki na celi nr 181. I dobrze.

Główna sala w budynku więzienia podzielona jest na trzypiętrowe bloki – dwustronne rzędy cel o wielkości 4 m² przedzielone kanałem technicznym. Strażnicy z bronią rezydowali na osobnej galerii, oprócz tego w budynku była jeszcze stróżówka, rozmównica, biblioteka, kuchnia, jadalnia i gabinet naczelnika. Wyjście na spacerniak było nagrodą, zgodnie z regulaminem więzienia, powtarzanym na wszystkich gadżetach: "You are entitled to food, clothing, shelter and medical attention. Anything else that you get is a privilege."

Blok D, dla niegrzecznych
Miejsca trochę więcej niż w boksie w open space
Marcin już z nami nie wróci
Dziś słaby jadłospis, na zdjęciach z innych dni widziałem lody
Szyb wentylacyjny między blokami – jak na filmie
Ciasne, ale własne

O tym, że Amerykanie potrafią na wszystkim robić duże pieniądze, świadczy różnorodność gadżetów oferowanych w więziennym sklepiku, od skał z murów (p. opowieść Jeremiego rodem z Aten) przez książki z przepisami z więziennej kuchni po mydło z logo Alcatraz.

Po powrocie podzieliliśmy się na mniejsze grupki, część osób po późnym lunchu w Fisherman's Wharf wróciła do domu, a ja zostałem jeszcze, żeby się trochę powłóczyć, bo nowe miasto najlepiej poznaje się pieszo. Wdrapałem się zatem z nabrzeża na Lombard Street, żeby zobaczyć najbardziej krętą ulicę na świecie o nachyleniu 27º, użyczającej tła dla akcji wielu filmów. 

Nie poradzę, że w wikipedii widać lepiej
Sapphire Princess widziana z Lombard Street
Już wiecie: lubię wieżowce

Potem przez Washington Square dotarłem do Chinatown (gdzie oprócz setek restauracyjek i sklepów z egzotyczną żywnością są też oczywiście sklepy z wszelkiego rodzaju chińskimi pamiątkami z San Francisco, takimi samymi, jak na nabrzeżu, tylko kilkukrotnie tańszymi).


Pamiętacie film "Wielka draka w chińskiej dzielnicy"?
Tramwaje zasługują na osobny tekst. Może kiedyś?

A potem zacząłem już powoli wracać do pociągu przez dzielnicę finansową.

Piramida z całkiem bliska
Ulica w dzielnicy finansjery

Po drodze natknąłem się na dwie nieplanowane atrakcje: How Weird Street Fair w dzielnicy SoMa – kolorową, gejowską, hipisowską i trawiastą imprezę z kilkoma muzycznymi scenami, straganami z alternatywną kulturą itp. Ja też ze swoim McShakiem w dłoni czułem się tam bardzo alternatywnie (rozumiecie, taka dwupoziomowa kontestacja).

How weird

Dla równowagi (no, czy na pewno?, biorąc pod uwagę jego życiorys...) trafiłem na miejsce urodzin Jacka Londona.

Spalił się. Pewnie był z płyty wiórowej

Czas do domu, bo jutro początek kolejnego ciężkiego tygodnia, którego spodziewanym jasnym punktem jest czwartkowa wizyta w Google'u.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz