Moja kolekcja krajoznawczo-prezydencka się powiększa, dziś wzbogaciła się o rzadką
50-centówkę od Izy... Dzięki!
|
Prezent od Izy: półdolarówka z Kennedym |
Zajęcia z Markiem i Jeremym dotyczyły prototypowania: jak szybkie tworzenie prototypów zmienia sposób myślenia i jak pomaga w uzyskiwaniu informacji zwrotnej. W ostatnich czasach dokonała się rewolucja w tym zakresie – od ruchu
DIY przez
Hackerspaces aż po drukowanie 3D (w IDEO widzieliśmy wydrukowane prototypy z ruchomymi częściami, a dzisiaj Mark pokazywał nam nawet
drukowaną broń). Przełomem w temacie są też
Arduino i
Raspberry Pi, komputerki za $25 o mocy obliczeniowej większej od maszynerii sterującej w swoim czasie lądowaniem na Księżycu, od książek od których uginają się całe półki w Barnes and Noble. Powstaje cała kultura Makerów, która w Zatoce objawia się wydarzeniem
Maker Faire, z 10.000 uczestników dziennie; w tym roku w terminie 18-19 maja. To święto ludzi, którzy chcą wytwarzać różne rzeczy (niekoniecznie je kupować) i początek świata, w którym każdy sam będzie zdolny do wytwarzania własnych przedmiotów.
W prototypowaniu chodzi właśnie o to: o wejście w proces tworzenia. A picture is worth a thousand words, a good prototype is worth a thousand pictures. Ale nie chodzi o samo budowanie, tylko o zmianę myślenia: jak prototyp pomaga nam w zrozumieniu problemu. Jedno z podejść zakłada, że prototyp powstaje na samym początku, potem dopiero wchodzi empatia, redefinicja i budowa kolejnego prototypu. Wg
Tima Ingolda prototypowanie jest jak polowanie: tropienie zwierzyny odbywa się nieliniowo (biznes tego nie lubi, bo nie wiemy, kiedy nasz produkt powstanie), ale gdy już zostanie upolowana, droga do domu staje się prosta.
Po zastrzyku teorii sami wzięliśmy się do dzieła, tworząc trzy prototypy: obrazujący pierwszy pomysł, totalne szaleństwo (dark horse idea, będący planowym zaprzeczeniem tego, o czym myśleliśmy do tej pory) i prototyp końcowy, gotowy do pokazania klientowi. Prototypy środkowe były naprawdę zwariowane, ale chodziło o to, by pokazać, że zwykle ostatnia wersja zawiera jakiś element wersji szalonej; to jest to coś, co odróżnia nasz pomysł od tysiąca innych. Po sesjach prototypowania wymienialiśmy się informacją z innymi zespołami, a przekazywana informacja zmieniała nasz punkt widzenia – czyli wszystko zgodnie z planem prowadzących. Oczywiście były momenty niepewności – czy to zadziała, czy będzie wystarczająco wydajne, ale przecież prototyp to nie produkt.
|
Maker Faire w naszym zespole: prototyp nr 1 |
|
Prototyp nr 2: czarny koń |
|
Dark horse u sąsiadów: filtr do wody na głowie Oliwii |
|
Twórczy nieład u Agnieszki i Roberta. Prototyp też gdzieś tam chyba jest |
|
To chyba już końcowy produkt, bo trochę mało szalony |
|
Marcin prezentuje jakąś butlę, pewnie też filtr |
|
Przenoszenie szczepionek przez Himalaje |
|
Od pomysłu do przemysłu: nasz produkt końcowy i filtrat |
Druga część zajęć była poświęcona formatowi prezentacji końcowej
Pecha Kucha, która zdarzy się za tydzień (i sposobowi wymawiania jej nazwy – Mark: Peka-Chuka, Web: Pechachka, Pechakcha, my: Machu Picchu, Pikachu). Format jest znany: sprzedaj swój problem określając sytuację (3 slajdy), przedstawiając pomysł (3), wyjaśniając go (5), opowiadając o korzyściach (6) i sugerując, co dalej (3). Native speaker celuje w 50 słów na jeden slajd, my powinniśmy w 40. Mamy też narysować to sobie na kartce – nie otwierać Powerpointa od razu, bo wtedy nie uda się zachować odpowiednich proporcji. Jak to wyjdzie, zobaczymy w przyszły poniedziałek.
Po lunchu (ostatnio wszystkie lunche są robocze ze względu na bliskość przyszłotygodniowych prezentacji końcowych we wszystkich blokach zajęć) Edie Filice Barry opowiadała o
Stowarzyszeniu Absolwentów Stanfordu (SAA). Stowarzyszenie liczy 16039 członków z 143 państw i jest otwarte zarówno na studentów, jak i na absolwentów; ma na celu utrzymywanie długofalowych relacji. Działalność SAA uwzględnia utrzymywanie strony internetowej, newsletterów, udział w mediach społecznościowych, pomoc w rozwoju kariery, wspólne wyjazdy. Utrzymuje np.
Sierra Camp nad jeziorem Tahoe, do którego przyjeżdżają całe rodziny na tygodniowy pobyt.
|
Edie Barry ze Stowarzyszenia Absolwentów Stanfordu |
Koszty działania stowarzyszenia są ogromne, np. sama wysyłka papierowego magazynu stanfordzkiego kosztuje 27 tys. dolarów, ale absolwenci tego potrzebują... Dla postronnych to może wydawać się nudne, ale magazyn zawiera np. sekcję "Class notes" z informacjami nadesłanymi przez absolwentów z danego rocznika – taka "Nasza Klasa" na papierze. How oldschool. Więcej: w latach zjazdów wydają "class book" z informacjami przesłanymi przez absolwentów danego rocznika (wspomnieniami i bieżącymi informacjami o sobie, często bardzo osobistymi). Wychodzi z tego gruba książka jak telefoniczna, i oni wysyłają to wszystkim za darmo. Ale wpływ na środowisko jest nieoceniony. Oczywiście strony Facebookowe dla absolwentów też działają – i też mają się świetnie (w innej kategorii wiekowej).
Wieczór to znów praca w grupach – związanych z projektem końcowym (tzw. ósemkowych), produktowych (pięcioosobowych, dla Marka Schara), wypełnianiem tabelek finansowych (dla Mike Lyonsa), kanwą biznesową (dla Johna Warrena), zadaniami z tematu własności intelektualnej (dla Soody Tronson), ew. jeszcze spotkanie z mentorem. Próbowałem spać w dzień,
zgodnie z metodą dwufazową, ale słabo to działa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz