wtorek, 7 maja 2013

Dzień 23: Going to Market

Zajęcia z Lyndą Smith z wprowadzania produktu na rynek w ramach kursu Mike'a Lyonsa były bardzo ciekawe – szkoda, że nie mamy ich więcej. Jest wiele metodologii wchodzenia na rynek; my zajęliśmy się dziewięciopunktową listą Geoffreya Moore'a. Omawialiśmy zmiany, jakie zaszły ostatnio w tym zakresie (chasm 1.0 vs. 2.0: B2B → B2C, skalowanie liniowe → wykładnicze) i używaliśmy kluczowych punktów z listy do prezentacji naszych projektów:
  • Outside In zamiast Inside Out: nie "co nasza firma może dać klientom", tylko "czego potrzebują klienci",
  • zawężanie grupy docelowej: start tight first, broaden next,
  • whole product: produkt tworzy nie tylko nasz wspaniały wynalazek, ale cały zestaw produktów i usług, które skłaniają klienta do zakupu,
  • chwile prawdy: kluczowe momenty dla naszego biznesu, pozwalające pozyskać, utrzymać i odzyskać klientów,
  • pozyskiwanie partnerów: często nie chodzi tylko o zbijanie kosztów, ale np. o pozyskanie ważnego klienta, dostawcy, kanału dystrybucyjnego, opiniotwórcy,
  • kanały dystrybucji: od telesprzedaży do globalnych integratorów,
  • pozycjonowanie produktu: pisaliśmy elevator pitch.

Mike Lyons i Lynda Smith

Nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy opisując projekty, jakie robimy w zespołach pięcioosobowych. Pracujemy zatem nad:
  • ultracichą kosiarką,
  • mobilnymi ładowarkami do samochodów elektrycznych,
  • okularami zmieniającymi kolor oprawek,
  • aplikacją smartfonową, która po zeskanowaniu kodu produktu w sklepie sprawdzi, czy jest on zgodny z zaleceniami dietetycznymi i/lub znajduje się na liście składników planowanych potraw,
  • plastrami eliminującymi blizny po skaleczeniu i całkowicie absorbowanymi przez skórę,
  • kodami QR, które są tak tajne, że nie będzie o nich nic więcej,
  • zderzakami dla SUV-ów chroniącymi pieszych,
  • trumnami biodegradującymi zwłoki (ten produkt ma już nawet robiącą furorę nazwę: Heaven Express).
Dziś oprócz porannych zajęć mieliśmy jeszcze liczne spotkania w grupach oraz study session z prof. Moncarzem, ale to wszystko już było, a za wiele do pokazania jeszcze nie ma, więc z szerszą prezentacją poczekam do przyszłego tygodnia. A skoro nie ma więcej zdjęć z dzisiaj, to sięgam do starych zapasów.

Na pierwszy ogień idzie Rafał, który kupił tu rower i nie korzysta już z transportu zorganizowanego. Pomysł jest doskonały, bo z Oakwood na stanfordzki kampus jest 12 km i często autobus jedzie nawet nieco dłużej (o ile rower się nie psuje, bo już udało się raz zgubić kierownicę):

$100 i jest twój (rower)

A na koniec mam jeszcze dwie ciekawostki z najbliższej okolicy. Amerykańskie szyldy zasługują na osobną opowieść ze względu na ich konkretność – $271 kary za wejście na tory lub $331 za wjazd na skrzyżowanie na czerwonym świetle wciąż wprawiają mnie w zadziwienie:

Konkret po amerykańsku

Trochę inny napis, ale z podobnego gatunku ostrzega, że mieszkamy na jakiejś chemicznej bombie (takie tabliczki wiszą na budynku recepcji Oakwood). Brrr!

Oakwood pełne niespodzianek

1 komentarz:

  1. Azbest. Jak byliśmy to w części budynków zrywali. Kolega niech na koniec pobytu wyczyści rower i odda do sklepu. Powinni mu zwrócić kasę - możesz zwracać zakupy bodajże przez 90 dni czy coś w ten deseń (przećwiczone) ;)

    OdpowiedzUsuń