poniedziałek, 27 maja 2013

Dzień 43: Los Angeles

Dziś się rozdzieliliśmy, bo reszta grupy chciała plażować, a ja chodzić po mieście – więc mamy dwie niezależne relacje.

Najpierw Krzyśka sprawozdanie nadmorskie:
My pojechaliśmy odetchnąć od kanionów i kawern w słońcu kalifornijskich plaż. Na początek odwiedziliśmy będące forpocztą Santa Monica i kuźnią zespołów spod znaku crossover Venice Beach. Jeśli ktoś uznał niektóre rewiry San Francisco za mocno alternatywne, w tej dzielnicy może zmienić zdanie. Jedynie z braku czasu ograniczyliśmy się do zakupu pysznej kawy i herbaty, zanurkowania w sklepach z popkulturowymi ciuchami oraz przemarszu wzdłuż brzegu oceanu. Po przedarciu się przez zakorkowaną autostradę i zameldowaniu się w Ventura Beach zakosztowaliśmy uroków kuchni rybnej i poszliśmy wdychać jod na lokalnej plaży. Wieczorem odebraliśmy Maćka spod Universalu i zaczęliśmy przygotowania do odjazdu.
Zmiany konfiguracji uczuciowych zachodzą i w ramach naszej wycieczki
Droga ewakuacji przed tsunami
Kuźnia surferów
4/5 z 5/40 z 40.5 z Top 500 na plaży
Aż tak długo byliście na tej plaży?

A teraz parę słów ode mnie z Miasta Aniołów. Rano byłem w Universal Studios, czyli połączeniu wesołego miasteczka z lekkim muzeum i oczywiście centrum handlowym (w proporcjach 40:10:50). $80 za wejście to dużo za duża kwota, ale przy wczuciu się w klimat można się dobrze bawić. Parę wskazówek: nawet będąc w kilka osób warto korzystać z dostępnych dla większości atrakcji ścieżek Single Riders, bo wtedy zamiast standardowych kilkudziesięciu można czekać w kolejce kilka minut (za cenę ewentualnego oddzielenia od swojej grupy – chociaż nie zawsze; czasem nawet 2-3 osoby z tej kolejki wchodziły razem). Niektóre (np. Waterworld, Blues Brothers, Special Effects) rozpoczynają się o określonych godzinach, więc warto je dobrze przepleść z pozostałymi (jednak dość krótkimi). Warto też przyjechać wcześnie (w weekend park jest otwarty od 9:00), bo długość kolejek rośnie w miarę upływu czasu.

Glob Universalu przed wejściem
Na czerwonym dywanie

Na początek zgodnie z radą przewodnika wybrałem się na Studio Tour, podczas którego przejeżdża się m.in. przez plenery wykorzystywane na planie (z kwartałami "Nowy Jork", "Europa" – tu akurat w kilku wydaniach: fragment miasteczka hiszpańskiego, włoskiego itp., "ulica na prowincji", "nadmorski domek" czy "katastrofa lotnicza") oraz ogląda różne filmowe artefakty i efekty – np. deszcz wywołujący powódź czy trzęsienie ziemi w metrze.

Podróż przez zaplecze studia
Miejska ulica
Prawie całkiem prawdziwa
Efekty z "Szybkich i wściekłych"
Flash flood
Samolot rozbity na domku Toma Cruisa w "Wojnie światów"

Sam teren parku jest po części zaaranżowany jak plan filmowy: w sekcji francuskiej i angielskiej można np. spotkać odpowiednio ubranych policjantów, skorzystać z bistro czy pubu oraz kupić tematyczne pamiątki (np. koszulkę z brytyjską flagą!) – taki kawałek Europy dla miejscowych. Żeby było po amerykańsku, takie smaczki mieszają się na każdym kroku z odpustowością w lepszym lub gorszym wydaniu. Na każdym kroku ogromne tłumy Hindusów, ale to w sumie zrozumiałe.

Paryska kawiarenka
Jarmark podlaski

Osobny temat to "atrakcje" – większość wymaga odporności na wybuchy, uczucie spadania, klaustrofobię, dym itp. itd.

Rekonwalescenci niech lepiej zostaną w DinoPlay for Kids

Ja w 5 godzin zaliczyłem: wspomnianą wycieczkę po studiu, Transformersów, Mumię, Park Jurajskiefekty specjalne i Wodny Świat (nigdy nie lubiłem tego filmu, ale polecam, zwłaszcza, że w przedstawieniu biorą udział aktorzy drugiego planu, których można pamiętać z kina i TV), nie licząc części muzealnej z DeLoreanem, występu śmieciarzy-breakdance'owców, ulicznej kapeli przy zamku Shreka i szperania w sklepikach.

Green seats: soak zone (potwierdzam...), silver: you will stay dry
Zabawy przed pokazami efektów specjalnych
Mała dekoracja i ochotniczka z sali
I już mamy Anię gotową na schwytanie przez King Konga

Po wydostaniu się na świat pojechałem najpierw czerwoną linią metra na skrzyżowanie Hollywood i Highland, od którego zaczęła się zabawa z Aleją Gwiazd. Gwiazdek jest naprawdę sporo, znana może połowa, dla wielu pewnie są kwintesencją kiczu, ale i tak musiałem je zobaczyć. Jeszcze tylko wyprawa pod Kodak Theatre i zdjęcie z napisem, który ciężko jest złapać w niezasłoniętej postaci – i już można podziwiać wszelkiej maści ulicznych performerów. Nie tylko upozowanych – takiego zagęszczenia ciekawych typów ludzkich i ubrań (przebrań?), co w LA, nie widziałem nigdzie indziej.

Kto dziś zna te wszystkie nazwiska?
Kodak Theatre, dziś Dolby Theatre
Europejskie akcenty gwiezdne
Wzgórze ze słynnym napisem
Aż tu gęsto od dziwnych żebrzących postaci

Ostatni etap biegania to downtown, też osiągalne czerwoną linią metra. Przeszedłem się od zabytkowego budynku Union Station aż po 7 ulicę, po drodze oglądając, co się da: nowiutką (z 2002 r.), ogromną i prawie bez kątów prostych Katedrę Matki Bożej Anielskiej Rafaela Moneo, salę koncertową Walta Disneya Gehry'ego, kolejkę Angels Flight, Pershing Square i po prostu miejskie uliczki. Na jednej z nich udało mi się uczestniczyć w kręceniu reklamy jakiejś nowej Hondy szalejącej po mokrej ulicy. Jak na 4 godziny sprintu, to chyba dość sporo.

Union Station od środka
I z zewnątrz, od strony Pueblo
Katedra Matki Bożej Anielskiej
I jej wnętrze – bardzo w moim stylu
Impreza pod ratuszem na trawce :)
Walt Disney Concert Hall
Widok na Hope St
Angels Flight, cena przejazdu: 25¢
Stacja końcowa
Miejskie panoramy z trasy
Widok z Pershing Sq
Uliczka w starszej części miasta

1 komentarz: